woda z Sud

eauEau de Sud od Annick Goutal, to zapach nieco dziwny. Określenia, które widnieją przy jego opisach na portalach perfumowych kompletnie nie pasują do tego co czuje mój nos a potem mózg przetwarza na wrażenia. Chcąc go scharakteryzować sięgnąć muszę po zupełnie inne porównania, a odczucia są bardzo kulinarnie skojarzone.

Z pewnością, jest to kompozycja świeża (przynajmniej początkowo), a to za sprawą wyraźnie wyczuwalnej limonki i szczypty mięty. Ale, co by nie było za łatwo – nie jest to wbrew wspomnianym opisom i tym dwóm ingrediencjom woń cytrusowa ani tym bardziej zielona. Dla mnie pachnie korzennie w specyficzny sposób – połączeniem aromatu magi z przyprawami i wodą kolońską (!). Dziwne? No właśnie. Nie uświadczymy tu zazwyczaj towarzyszącej cytrusom słodyczy (ale wytrawnie też nie jest), w nozdrza uderzy za to intensywna aromatyczność woni. Z czasem magi gdzieś się ulatnia, odparowuje spiritus movens, a robi się nieco ziołowo, może nawet „herbacianie” (choć samej herbaty nie czuję) i subtelnie. Ładne to? Niezbyt chyba..? Ciekawe? Bardziej. Trwałe? Tak sobie. Projektuje? Niespecjalnie.

Wrażenia mam mieszane – doceniam pomysł, to że pachnie naturalnie i mimo wszystko sam fakt, że woda potrafi zaintrygować ale z drugiej strony dość szybko się nudzi, bo pachnie monolitycznie i może nawet być nużące. Się bym w nie ubrał nie i wzbudza jakiś taki bliżej niezidentyfikowany w świadomości grymas na twarzy, co dobrą rekomendacją nie jest. Uniseks – jeśli Pani przetrwa „kolońskość” otwarcia – może używać, choć nie polecę z czystym sumieniem, Panom też nie wiem jakim zrekomendzić bym mógł, bo i im nie wiem czy bym chciał. Więc na tym poprzestańmy.

Podobne: Przypomina mi któregoś L’Artisana… nie pamiętam którego.

Kompozycja: 3(+)
Moc: 3
Trwałość: 3
Flakon: 4(+)
SOB: 3(-)

Nuty:
umysł: mandarynka, bazylia, grejpfrut, bergamotka,
serce: mięta, limonka, werbena cytrynowa, jaśmin,
baza: wetyweria, paczula, mech dębowy.

PS. Więcej niż ładny, zwiewny flakonik.

Podwójne oblicze mężczyzny?

Z różnych powodów, które składają się na ogólną zasadę – nie testuję i nie używam perfum niszowych. Pewnie to już zauważyliście. Nie wdając się w szczegóły, ani uzasadnienia (samego siebie nie mam jakoś potrzeby przekonywać do swojego poglądu, a tym bardziej tłumaczyć) – szeroko rozumiany mainstream zaspokaja póki co, moje potrzeby w tym – olfaktorycznym – względzie. Jednakże tak się stało właśnie a nie inaczej, że w moje ręce trafiły dwie próbki zapachów stricte niszowych, więc grzechem i niedopełnieniem obowiązku blogerskiego byłoby nie poddać ich testom i ocenie. Zaznaczam, że nie jest to zwrot w zapatrywaniach, ale po prostu jednorazowy „iwent” zapachowy.
Panie i Pany niniejszym przedstawiam – Annick Goutal „Duel”.

Pozwolę sobie na odrobinę ideologii – pozwalam. Według wszystkich opisów tego produktu, który możemy spotkać w różnych miejscach sieci, a któryż to brzmi mniej więcej tak: „Duel oznacza podwójny. W założeniu projektantki nazwa miała oddawać zróżnicowany męski charakter: delikatny i wrażliwy oraz silny i zdecydowany.”* – mamy do czynienia z ciekawym zabiegiem, czy też próbą uchwycenia aromatem – jaskrawych cech męskiej natury. Nie pierwszą chyba tego rodzaju i uprzedzając ewentualne pytanie – w mojej opinii, próbą nieudaną. Dlaczego? W sensie realizacji tej koncepcji mam do tych perfum dwa podstawowe zarzuty. Pierwsza rzecz –  jest to aromat ewidentnie uniseksowy od początku do końca. Nawet jeśli druga jego część skręca w bardziej męskie obszary, to robi to w sposób tak delikatny i subtelny, że trudno odebrać to inaczej niż – mówiąc kolokwialnie – „bezjajeczność”.
Drugi zarzut stawiam samej kompozycji. Jeśli bowiem próbujemy wykreować coś kontrastowego, to musimy ów kontrast wyraźnie zarysować. A tu go zwyczajnie brak. Owszem, pierwsza część jest delikatna, słodkawa, świeża i przyjemna, ale w dopełnieniu brakuje zdecydowanie męskich akcentów. Do samego końca jest to w moim odbiorze uniseks. Ładny, przyjemny, ale jednak uniseks, a to jednak nie mogło się przydarzyć perfumom z aspiracją do uchwycenia czegoś tak trudnego do ukazania jak specyficznie definiowana „delikatność” w – jednak – męskim zapachu. Efekt jest mizerny. Co oczywiście nie znaczy, że perfumy są złe – przypominam, że odnoszę się cały czas do koncepcji, a nie samej kompozycji aromatycznej.
W ogóle dorabianie ideologii do perfum najczęściej tym drugim nie wychodzi na dobre. Wąchamy i zderzamy swoje wyobrażenie z wizją twórcy. One nie muszą być tożsame (rzadko kiedy są) szczególnie, gdy jest to wizja kobiety. Pewne jednak „elementarne elementy”, o których wspomniałem wyżej – powinny być zachowane.

A wracając nieco na ziemię to „podwójny” jest bardzo przyjemnym i delikatnym świeżakiem, może niekoniecznie z  charakterem, ale z pewnością odróżniającym się in plus od większości tego co spotkacie na półkach sieciowych perfumerii.

Woń otwiera się bardzo świeżym akordem, delikatnie słodkawym w którym wyraźnie wyczuwalna jest zielona herbata (wedle opisu mate, ale to znam dość dobrze i jednak pachnie ono nieco inaczej), a także sianko (zapewne zboże) i być może wrzos (ale nie potrafię tego stwierdzić na pewno). Jakby nie było jest to bardzo zielone, lekkie i przyjemne rozpoczęcie, które zachęca do wąchania samego siebie i  odrobinkę „chroboce” na ciele. Ta faza trwa na mnie przez mniej więcej 2-3 trzy godziny, po czym pojawia się „pewien problem”, gdyż drugą (tę „męską” część) wyczuwam bardzo słabo, na granicy czegokolwiek. Ani obiecanego absyntu, ani irysa (chyba, że zlewają się z całością już wcześniej, a mój nos ich nie notuje) – najwięcej niezbyt ciekawego (bo nic nie wnoszącego) piżma. Od czasu do czasu do nozdrzy dolatuje cieniutka stróżka aromatu, mówiąca „jestem tu!”, acz niestety – mówiąca szeptem. Co ciekawe, po pierwszym teście uznałem, że zapach jest zwyczajnie nietrwały, jednak podczas drugiego dnia noszenia poszedłem po rozumek do głowy (stał za rogiem) i spróbowałem zweryfikować swoje wrażenia – zapytaniem skierowanym do znajomej wyrażonym intelektualną sentencją „czy coś czuć?” (i to po bodajże 8 godzinach od aplikacji). Odpowiedź – „Tak, bardzo wyraźnie!”. Mamy więc do czynienia z jednym z tych nieszczęsnych przypadków, w których ty nie czujesz prawie nic po czterech, pięciu godzinach, a otoczenie owszem i to po znacznie dłuższym czasie. W moim odbiorze to fatalna sytuacja, bo jednak używam perfum przede wszystkim dla własnej przyjemności, a reszta jest może nie tyle efektem ubocznym, co dodatkowym. Ale bywa i tak. I jeszcze tak bywa, że pomysł pani Annick mógł zwyczajnie paść ofiarą mojej skóry, która (czasem) sprowadza do parteru nawet najtwardszych zawodników, wycinając ich ząbki w pień, a z pazurków czyniąc sobie poligon manicureowy.
A Duel z założenia mocarzem miał nie być. Możebne i tak.

Podsumowując, Annick Goutal Duel jest udaną i ładną produkcją, o – mimo wszystko – ciekawej kompozycji i zupełnie nietrafionej nazwie. Jestem w tej ocenie subiektywny, ale będę się przy niej upierał, bo to co obiecywano – zwyczajnie tu nie jest. Aczkolwiek to co jest, jest właśnie fajne i przyjemne. To uniwersalna, lekka woda raczej na ciepłe dni.
Cena, jak na perfumy niszowe jest „bardzo” niska, ale oczywiście zaczyna się na poziomie, na którym kończy się górna półka massmarketu.
Czy warto? Ja nie kupuję, to również nie do końca mój typ pachnący, ale wy możecie spróbować – tak z ciekawości i przy okazji – może będziecie mieć więcej szczęścia i zagra na was pełniej niż na mnie?

Kompozycja: 4(-)
Moc: 3
Trwałość: 4(+)
Flakon: 3

Nuty: liście Mate, skóra, zboże, wrzos, piżmo, absynt, irys

*cytat tej treści lub bardzo podobnej możecie znaleźć prawie wszędzie w internecie, gdzie piszą coś o tych perfumach. Ponoć taki był zamysł pani Goutal, ile w tym prawdy a ile czystego marketingu? – sami osądźcie.

PS. Czasem na nadgarstku czuję wyraźny absynt, szkoda że tak słabo i tylko na nadgarstku.