W zeszłym wpisie obiecałem nieśmiało, że kolejny w kolejce do obsmarowania jest również Lalique, a mianowicie L’Insoumis. Słowa głośno nie danego dotrzymać pragnę także i oto przedstawiam – Panewki i Panocki przed wami niesforniak.
Historia z L’Insoumis prosta jest – po dłuższej przerwie niezabawy z zapachami pierwsze co zrobiłem po powrocie,
to sprawdziłem czy mój ulubiony Lalique nie wydał aby czegoś nowego. Jak się okazało wydał i to co najmniej dwie pozycje dostępne bez trudności i w ludzkiej cenie (plus seria Noir Premiere Collection, niestety w niszowych piniądzach, która także bardzo mnie kusi, bo nawiązuje do przeszłości ale o tym inną razą…).
A wracając od naszego dzisiejszego bohatera, to Lalique znowu zrobił coś bardzo po swojemu. Marka przyzwyczaiła mnie dwóch rzeczy w kwestii kompozycji swoich produkcji – do reinterpretacji klasyki we współczesnym brzmieniu oraz uderzaniu
w niszowe klimaty, przy czym punkt pierwszy dodatkowo zawiera się w drugim. Niesforny powraca do pięknego okresu perfumiarstwa męskiego, kiedy dominowały paprocie, zioła, klimaty zielone i aromatyczne, krótko mówiąc aromaty fougere.
Od przynajmniej lat 90. ten kierunek został porzucony, a męskie zapachy zbliżyły się znacznie a potem praktycznie połączyły
z kobiecą szkołą (oczywiście współczesną, w przeszłości było by to raczej niemożliwe).
I właśnie tym jest L’Insoumis – nowoczesną interpretacją klasycznego męskiego fougere. Dla każdego kto miał do czynienia z tego rodzaju kompozycjami, sprawa będzie dość klarowna już po tych kilku zdaniach dla większości wymaga pewnego rozjaśnienia
i dobrze, gdyż inaczej ta recenzja mogłaby się zakończyć po tym stwierdzeniu,
a tak jeszcze sobie popiszę 😉
Fougere, to przede wszystkim mech dębu i lawenda do tego jakiś akord zielony, świeży (np. kumaryna) i w zasadzie mamy gotowy przepis na. Oczywiście w kompozycjach pojawiają się także inne akcenty – bez nich większość pachniała by bardzo podobnie
(co w sumie często miało miejsce przeszłości), niemniej te stanowią trzon, nadający całości świeżego, żółto-zielnego posmaku.
Dokładnie tak pachnie Lalique, a jednak po swojemu bo znalazł się tu rum, który nadaje słodkiego i lekko alkoholowego smaczku w otwarciu, szybko przebrzmiewa a do głosu dochodzi bardzo aromatyczna, ciepła i bezpieczna lawenda, która jest jednym
z najbardziej męskich składników jakie znam, wręcz kojarzy się z archetypowym mężczyzną. Lawenda nie płynie sama, szałwia dodaje jej ziołowej woni, a pieprz odrobinę szorstkości. Miłe to, przyjazne, otulające, delikatnie słodkawe, jasne acz nieprzesadnie przestrzenne. Problem mam z bazą, którą powinna ciągnąć aromat dalej, pogłębiać i dawać upust mchowej dominacji. Niestety, coś się takiego dzieje niejasnego, że zamiast tego o czym wspomniałem do nosa dociera jakiś niekompatybilny metaliczny akord, nie na tyle intensywny by razić ale wyczuwalny wystarczająco by stwierdzić,
że coś poszło nie tak – albo w kwestii jakości albo niezgrania jakiegoś składnika.
To pierwsza wada i cień na tej bardzo ciekawej kompozycji. Druga (na szczęście ostatnia), to kwestie techniczne w moim wszakże samolubnie-subiektywnym odczuciu. Otóż zapach został uwspółcześniony, także w jego praktycznym aspekcie – używalności. Mamy więc bardzo casualową, stonowaną projekcję –
w moim odbiorze za bardzo, bo Lalique jednak przyzwyczaił mnie do dużej „wyczuwalności” (za wyjątkiem Voyageura
ale to wina mojego nosa a nie zapachu). Plus z tego taki, że do codziennego noszenia do pracy będzie jak znalazł (i nie oddał)
ale już na randkę? Niekoniecznie… Trwałość, tu również jest współcześnie – 6-7 godzin, czyli nieźle ale za mało – przynajmniej jak na moje oczekiwania. Chciałbym więcej, choć podkreślam, że to co otrzymujemy jest zgodne z konwencją a moje marudzenie wynika bardziej z indywidualnych oczekiwań w stosunku do ulubionej marki i przyzwyczajeń, niż rzeczywistego odbioru produktu przez otoczenie.
Flakon – oczywiście nie zawodzi, jest jak przystało na Lalique – zjawiskowy. Klasyczny, kwadratowy kształt, po bokach czarne tłoczenia z tworzywa, przypominające pnącza, ciemnie cieniowane napisy na przodzie, duży okrągły korek otoczony tym samym tworzywem, a od góry srebrny grawerowany akcentem – mimo że bez ekstrawagancji, metalu i złota, to wciąż małe dzieło sztuki.
Krótko podsumowując, Lalique L’insoumis, to „bardzo udana nowoczesna interpretacja męskich zapachów fougere z lat 70.
i 80” – to już wiecie ale warto przypomnieć. Mimo nawiązań, to woń na wskroś współczesna, aromatyczna i bardzo ładna. Pomijając moje uwagi dotyczące parametrów i konstrukcji, których większość i tak nie zauważy w perfumach – szczerze polecam. Jeśli jesteś facetem, który chce pachnieć z klasą i nie masz 20 lat, to z pewnością jest to dobry wybór, kobiety je lubią, dostrzegają i komplementują.
I jeszcze jedno – zapach nie jest trudny ale zdecydowanie inny od tego, do czego jesteście przyzwyczajeni, pachnie odmiennie od 95% perfum na sklepowej półce w tym sensie to „nisza”, w każdym innym – perfumy selektywne. I bardzo dobrze 🙂
Podobne: fougere! Szczególnie te klasyczne z zielonym akcentem z zastrzeżeniem,
że Insoumis jest echem przeszłości a nie jej nowym duchem.
Kompozycja: 4(+)
Moc: 4(-)
Trwałość: 4(-)
Flakon: 5(+)
SOB: 5(-)
Nuty:
umysł: bergamotka, bazylia, rum,
serce: lawenda, szałwia, czarny pieprz,
baza: mech, paczula, wetyweria, nuty drzewne.
PS. Nosem tworzącym był Fabrice Pellegrin,Pan odpowiedzialny za wiele ciekawych zapachów, komponujący zarówno dla marek selektywnych (Azzaro, Armand Basi, Diesel) jak i niszowych (L’Artisam Parfumeur, Diptyque) a nawet dyskontowych m.in. to on odpowiada za świetne Espionage od Oriflame) – warsztat ma bardzo dobry.
PS2. Tym razem marka dobrze trafiła z targetem – promo celnie oddaje zarówno charakter zapachu jak i docelowego klienta.